piątek, 21 sierpnia 2015

nasza rewolucja - rozdział 1

To jest chyba moje ulubione opowiadanie z tych, które będę zamieszczać na tym blogu. Pierwszy rozdział napisałam już parę miesięcy temu, mam gotowy też już drugi, trzeci i czwarty.
"E-maile" zostają zawieszone na czas nieokreślony. "Ja umieram, John" zostaje jako one-shot. W najbliższym czasie pojawi się trzeci rozdział "małej sprawy".
To tyle z ogłoszeń.
Miłej lektury.

__
- Zrobimy to razem! – zawołała radośnie, obracając się wkoło własnej osi. Przechodzący obok nich mężczyzna w starym, brązowym płaszczu uśmiechnął się rozbawiony. Chodził tedy codziennie i za każdym razem widział jak wygłasza to samo przemówienie. – Zaprowadzimy tu pokój. Dzieciaki takie jak my zaczną czuć się swobodnie, a ja, a ja spróbuję rzucić palenie! Wyobrażasz to sobie, przyjacielu? Świat pełen miłości, tolerancji, akceptacji i sprawiedliwości! Tego nam brakuje. Każdy boi się wystąpić przed szereg i zawołać głosem ludu, więc my musimy to zrobić.
Skończyła mówić, ostatni raz zaciągnęła się dymem. Papieros upadł na brudną ulicę, a dziewczyna przydeptała go glanem. Jej przyjaciel uśmiechnął się leniwie na te słowa, całkowicie zrelaksowany. Siedział na starej, drewnianej skrzynce i opierał się o ścianę jednej z wielu londyńskich kamienic.
- Kiedy tego dokonamy – zaczął – ludzie będą nam dziękować na kolanach. Chciałbym, żeby zbudowali mi pomnik. Ojciec byłby dumny.
- Zbudują nam, zbudują. I to nie jeden, a nawet dwa – parsknęła wesoło i klapnęła obok niego. – Ale będą je budować gwałciciele i mordercy, przed pójściem do więzienia o zaostrzonym rygorze. Żeby tych dobrych nie przemęczać, wykorzysta się te pary zniszczonych rąk.
- Będą płakać rzeźbiąc – stwierdził, kiwając do siebie głową i zaraz wybuchnął gromkim śmiechem.
Dziewczyna dołączyła do niego i zaczęli chichotać razem. Głośno, wyraźnie, a przechodzący ludzie mimowolnie uśmiechali się do siebie widząc tą dwójkę.
~-~          
Ktoś otworzył cicho drzwi, wszedł do środka, zdjął buty. W korytarzu panowała całkowita ciemność, ale Mycroft i tak w spokojnych, lekkich krokach rozpoznał swojego brata. Westchnął ciężko i odłożył książkę na szafkę. Zszedł z łóżka, wyjrzał zza drzwi, akurat w momencie w którym przechodził on obok jego pokoju.
- Zaczekaj – odezwał się spokojnie, a chłopak nadymał policzki. Jednakże posłusznie zwolnił kroku i pozwolił wciągnąć się do pomieszczenia.
Usiadł na łóżku, założył nogę na nogę i przelotnie spojrzał na książkę Salingera. Krzywy uśmiech wykrzywił jego wargi.  Mycroft nigdy nie czytał takich powieści. Czyżby chciał zrozumieć go jakoś? Dotrzeć w inny sposób? Dziewczyna słysząc by to pewnie odłożyłaby swoją fajkę i zaczęła się śmiać, a mężczyzna w brązowym płaszczu uśmiechałby się jak to zwykle bywało, tylko że teraz ciut szerzej.
- Znów spędziłeś cały dzień z Nathalie? – zagadnął Mycroft, opierając się o ścianę. Ręce założył na piersi, a chłopak uśmiechnął się szerzej.
- Tak, tak. Powiedz mi, do czego prowadzi ta rozmowa? Jestem zmęczony.
- Jesteś z rodu Holmes. Nie powinieneś pozwalać sobie na branie używek i spędzenie czasu w jakiś brudnych ulicach, Sherlocku. To nie przystoi!
Uśmiech na twarzy chłopaka znikł, a zastąpiło o obrzydzenie. Wstał i ignorując zszokowane spojrzenie brata skierował się do wyjścia. Zdziwiony tą nagłą zmianą nastroju Mycroft nawet nie próbował go zatrzymać. Chłopak stanął w przejściu i wysyczał:
- Te „brudne ulice” mają więcej kultury i inteligencji niż brytyjska szlachta. Ta nierówność, te podziały… To wszystko jest idiotyczne. Pora zmieść ze sceny tłuste, bezmózgie świnie i wziąć sprawy w swoje ręce. Zastanów się, bracie, czy wolisz stać po stronie pieniędzy i braku współczucia, czy sprawiedliwości. Gdybyś wiedział jak tamci ludzie cierpią. Ile rzeczy im brakuje. A szlachta tylko napełnia swoje portfele, choć te pieniądze na nic się nim nie zdadzą. Zmienię to. Nie, ja i ona to zmienimy. Zaprowadzimy równość. Cholerną równość.
Starszy Holmes nie miał nawet odwagi wydukać słowa. Obserwował swojego brata, który stał w przejściu. Jedną ręką oparł się o framugę drzwi, spuścił głowę, zacisnął wargi. I powieki. Kiedy zaczął mówić dalej, Mycroft zrozumiał czemu. On z trudem powstrzymywał płacz.
- Politycy mają pieniądze, których nie wykorzystują – zaczął, łamał mu się głos – te dzieci muszą walczyć o przetrwanie. Rozumiesz? Ja, my, ona… Pławimy się w luksusie, kiedy inni cierpią. Na bogatych ulicach zawsze patrzą się krzywo i nieufnie jakby wszyscy chcieli zabrać ich pieniądze. Tam, na tych brudnych ulicach, chociaż jest bieda i niedostatek to ludzie się uśmiechają, cieszą, doceniają życie. Mam dość podziału Londynu na arystokrację i ludzi, których rząd skazuje na pewną śmierć we własnej ojczyźnie.
- Sherlock… - wyszeptał cicho Mycroft, podszedł do swojego brata.                     
Zabrał jego dłoń, która mocno zaciskała się na framudze, bliska zdarcia skóry i ujął ją mocno w swoje. Złożył delikatny pocałunek na zniszczonej od biegania po biednych ulicach powierzchni. Chłopak poderwał głowę do góry, odważył się otworzyć oczy. Kiedy brat objął go w pasie pewnie, niczym małe dziecko po długiej nieobecności w domu, wtulił się w jego szyję.
- Pomogę ci młody – stwierdził starszy Holmes – pomogę.
~-~
Dziewczyna przyszła wcześniej. Z papierosem między wargami siedziała otoczona grupką małych, brudnych dzieci w starych ubraniach z książką na kolanach. Niepełnoletnim błyszczały oczy, kiedy powoli otwierała zbiór bajek Tuwima, przy których jej biedni podopieczni mogli choć na chwilę zapomnieć o swojej sytuacji. Chłopak nie chciał przerywać tej chwili, więc usiadł z boku i pozwolił wtulić się w ciepło ciała małej, brązowowłosej dziewczynce. Dziewczyna wyjęła papierosa z ust i zaczęła czytać.

- Miauczy kotek: miau!
- Coś ty, kotku, miał?
- Miałem ja miseczkę mleczka,
Teraz pusta jest miseczka,
A jeszcze bym chciał.
Wzdycha kotek: o!
- Co ci, kotku, co?
- Śniła mi się wielka rzeka,
Wielka rzeka, pełna mleka
Aż po samo dno.

Pisnął kotek: pii...
- Pij, koteczku, pij!
Skulił ogon, zmrużył ślipie,
Śpi - i we śnie mleczko chlipie,
Bo znów mu się śni. 

Dziewczyna czytała spokojnym, głębokim głosem. Ta bajka była odpowiednia. W sam raz dla tych dzieci, które o bogactwie mogą tylko marzyć. Kiedy wypowiedziała ostatnie „śni” dzieci zaczęły klaskać zachwycone bajką, wymieniając między sobą poglądy na jej temat i opowiadając o swoim szczęściu, które znalazły w swoich snach. On wstał i usiadł obok niej. Te dzieciaki… Potrafiły współpracować razem. Nie rywalizowały. Były jedną, wielką rodziną. To było tak niezwykłe dla wychowanej wśród egoistów i idiotów arystokracji.
- Wiesz co? – zagadnęła, gdy sięgali po worki pełne cukierków. Jej brat był właścicielem fabryki i  w pewnym stopniu pomagał im w ich działaniach. – Słyszałam, że jakiś lekarz z centrum zdecydował się pomagać jako wolontariusz w naszej biednej dzielnicy. W innych już było kiedyś paru, ale tu jest tak duża bieda, że jeszcze nikt się tego nie podjął.
Chłopak zaskoczony zamrugał oczami. Wstrzymał się z odpowiedzią, aż do chwili, gdy rozdał szczęśliwym dzieciom pierwszą część cukierków.
- Orientujesz się kto?
- Niestety nie – pokręciła głową – ale jestem z tego powodu szczęśliwa. Brakuje leków. I opieki medycznej. Carl ostatnio się nieźle rozchorował, a w naszym szpitalu bez odpowiednich dokumentów pochodzenia go nie przyjmą.
- Kiedyś ich nie będzie – stwierdził – tych głupich dokumentów pochodzenia.
- Tak –dziewczyna pokiwała głową –nie będzie. Gadałeś z Mycroftem.
- Rozmawiałem – przyznał, rumieniąc się delikatnie na wspomnienie tej wymiany zdań – Postawiłem sprawę jasno tak jak ty podczas dyskusji z Martinem i Monic.
- W końcu się odważyłeś – parsknęła, chwilowo ignorując zaczerwienienie na policzkach przyjaciela. – Jakieś rewelacje?
- „Pomogę Ci” –powtórzył, mówiąc tym samym, niskim tonem co wtedy jego brat – tylko tyle wydukał. Mycroft zawsze dotrzymuje słowa, poza tym wyglądał jakby to zrozumiał. Poczekamy i zobaczymy co wymyślił. Matka ma jeszcze ubrania ze starej kolekcji, więc nam je da.
Viviann Holmes, choć nie na widoku, popierała działania młodszego syna. Była tego samego zdania co on, choć nie mówiła tego jasno – siedziała cicho, szyjąc swoje kolekcje na których zbierała fortunę. Trzymała jednak kciuki za dotarcie Sherlocka i Nathalie do rządu, użyczała ubrania i pieniądze. Dzięki niej i właścicielu firmy ogrodniczej ojca dziewczyny, Andrew, udało im się zaistnieć w tej biednej, ale szczęśliwej okolicy. Byli im za to niezmiernie wdzięczni i niezwykle się cieszyli, że chociaż ich rodzice dostrzegali brak zapotrzebowania na tak duże sumy.
- A wiesz kiedy zjawi się ten lekarz?
- Za dwa dni – ona uśmiechnęła się szeroko, a on się zaśmiał szczęśliwy.
Robili to codziennie, to był ich rytuał. Zajęli się dziećmi, rozdali jedzenie i poszli do tej samej uliczki co zawsze. Ona znów zapaliła, on znów zaciągnął się tabaką. Wygłoszono to samo przemówienie, mężczyzna w brązowym płaszczu ponownie uśmiechał się na ich widok.
Znów czuli radość na widok tej akceptacji. Biedni mieszkańcy tej dzielnicy byli tolerancyjni, wierzyli w nich. Nie to co londyńczycy dla których liczyły się niepotrzebne nawet pieniądze i przestrzeganie ustalonych z góry zasad.
W biednych dzielnicach nie tylko nie myśleli o pieniądzach, śmiali się, wspierali, ale byli tolerancyjni. Akceptowali jej fajki, jego narkotyki, ich głośne śmiechy, marzenia i pewne odchylenie zwane homoseksualizmem.
Tutaj czuli się jak w domu. Tutaj byli akceptowani. W tych brudnych ulicach, źle ubranych dzieciach z dala od hałasu i gwaru brytyjskiej stolicy.